wtorek, 20 grudnia 2011

Peerzet & Dj Noone - Oficjalne Otwarcie Głów (Mixtape)






     


 OCENA: 4+










     Gdyby Polacy w ’39 mieli tak ostrą i skuteczną amunicję jak Peerzet panczlajny, żadnemu z Hitlerowców nie udałoby się w jednym kawałku przekroczyć naszej granicy. Blitzkrieg natomiast nabrałoby zupełnie nowego znaczenia. W jednym zdaniu właśnie tak zdefiniowałbym oszlifowany, a jednak dalej pozostający pod ziemią diament ze Stalowej Woli. 

     Trzymając w ręku Oficjalne Otwarcie Głów zdaję sobie sprawę w jak zaskakująco szybkim tempie dobra muzyka potrafi zyskać na wartości. I tak, gdy w 2010 roku za ten skromny digipack zapłaciłem 15zł (w porywach 20zł?), dziś obserwuję aukcje, na których krążek można nabyć za 200 zł! Wykazując się geniuszem matematycznym po dość wnikliwych obliczeniach udało mi się otrzymać wynik mówiący, iż w ciągu roku płyta zyskała na wartości 10-cio krotnie. Szybka migawka w głowie… I nie przypominam sobie by jakakolwiek polska rap produkcja w tak krótkim czasie zyskałaby, aż tyle na wartości. Ba! Nie zapominajmy, iż jest to: PRODUKCJA UNDERGROUNDOWA! Jednak czy design okładki idzie w parze z tym co laser na płycie zostawił? Na to pytanie odpowiedź znajdziecie poniżej.

     Krążek został wydany w jednoskrzydełkowym digipacku. Na okładce znajduje się główny przysmak zombie i podstawowy alergen przysłowiowych blondynek, czyli mózg. Jest on przedstawiony za pomocą siatki graficznej wykorzystywanej przy tworzeniu grafiki 3D. Projekt w prosty, ale jakże trafny sposób wbija się w przekaz muzyki, która wyraźnie krzyczy: Człowieku! Uwolnij zakiśnięty w puszcze umysł, on też lubi poszerzać horyzonty! Prosta sprawa, jeśli głupota gwałci Twoją inteligencję, odłóż tą płytę, Lady Gaga z pejczem już czeka...

     Dziękuje, dziękuje, dziękuje, czyli solidną garść podziękowań znajdziemy po otwarciu digipacku, które ukierunkowane zostały w stronę rodziny, przyjaciół i słuchaczy. Warto pochwalić formę w jaką zamknięto te genialne słowo, dzięki czemu raper wyraźnie daje do zrozumienia, iż wdzięczność wyraża całym sobą.





     Bezpośrednio na krążku znajduje się prosta, ale chwytliwa grafika, która od razu wpada w oko. Osobiście uwielbiam tego typu motywy, więc uśmiech na twarzy pojawia się bez żadnych wymuszonych nacisków. Pod płytą znajdziemy designerski majstersztyk w postaci napisu hipocentrum.pl okraszony grafiką wektorową, która owy uśmiech nadal podtrzymuje. We got some bomb ideas, w to nie wątpię.

     Reasumując Oficjalnie Otwarcie Głów od graficznej strony to kawał solidnej i przemyślanej roboty. Dobór kolorystyki trafniejszy, niż strzały Pani Mauer-Różańskiej, gdyż rzadko zdarza mi się trzymać wydawnictwo, na którym barwy nie prowadzą ze sobą permanentnej wojny. Grafika prosta, nieprzekombinowana, która wypada perfekcyjne w roli nośnika wartości. Estetyka płyty niczym gejzery na Kamczatce biją ku górze. Próżno tu szukać nieprzemyślanych działań. Osobiście właśnie na taki design stawiam. Jedyną wadę jaką znajduję to, to że przeglądanie tej płyty kończy się zdecydowanie za szybko. Panowie z Hipocentrum.pl wasze wstrząsy potrafią rozbujać nie jedną głowę!

PS Dla początkujących: Nie mylić z Pezetem :)

Tyle.

czwartek, 8 grudnia 2011

DonGuralEsko - Zaklinacz deszczu (limitowane wydanie)








OCENA: 3+







     
      


     Patologiczny brak opadów doskwiera tegorocznej jesieni i choć zaklinacz deszczu zostałby chętnie przygarnięty przez niejednego rolnika, tym razem trafił w moje ręce. "Zaklinacz deszczu", bo tak ochrzczony został nowy krążek Gurala, nie mżawką, a solidną ulewą wbił się na półkę z kolekcją płyt. Gdyż pozostając wierny przyzwyczajeniom pokusiłem się nie o zwykłą, a limitowaną edycję. 

     Płyta została wydana w solidnym… No właśnie w solidnym czym? Box’em nazwać tego nie mogę, pudełkiem DVD też nie za bardzo. Na potrzeby recenzji postanowiłem stworzyć hybrydę z powyższych określeń… a więc jeszcze raz. Płyta została wydana w solidnym D-Box’ie. Słowo solidny pasuje tutaj idealnie, gdyż opakowanie bezproblemowo mogłoby służyć jako narzędzie do ogłuszania niedźwiedzi syberyjskich. Gural oferuje kawał bardzo dobrej jakości tektury i plastiku, za co duże uznanie, gdyż niejedno wydawnictwo wykorzystuje materiały, którymi pogardziłby nawet chińczyk przy produkcji "popierdółek" trafiających do sklepów, gdzie głównym bilonem jest 5 zł.  

     Na okładce widzimy rapera w pozycji „na kucaka”, który oddaje się kontemplacji, jak przystało na zaklinacza deszczu z prawdziwego zdarzenia. Podczas robienia fotografii został wykorzystany dość popularny efekt HDR (a przynajmniej tak mi się wydaje, gdyż specem od fotografii nie jestem), który znajdziemy we wszystkich zakamarkach wydawnictwa. Zastosowanie tego manewru to dobre posunięcie, gdyż pokrywa całość płachtą tajemniczości i magii. Mimo tego patrząc na okładkę odczuwam niedosyt. Dlaczego? Otóż nazwa płyty „Zaklinacz deszczu” daje grafikowi/fotografowi z wyobraźnią ogromne pole do popisu, którego nie powstydziłaby się rosyjska Ivolga. Mimo tego wybrano patent schludny, ale nieporywający. Przez chwilę poczułem się tak jakbym zobaczył złocistego indyka na tacy, a zaserwowano mi garść smacznych chipsów.

   Rekompensatę powyższego rozczarowania znajduję w środku. Po rozłożeniu skrzydeł oczom ukazuje się ogromne zdjęcie Gurala stojącego na polu kukurydzy. Pierwsze skojarzenie „słit focia w zbożu”. Jednak myśl ta szybko ginie, gdyż zdjęcie naprawdę robi wrażenie. Jego wielkość, siła przekazu dają potężnego kopa. Gdy na dłuższy czas zawieszam wzrok na rapowym weteranie i jego rękach, na plecach ciarki urządzają sobie demonstracje. Perspektywa oraz siła kolorów dają wrażenie, że dłonie DGE zaraz wyjdą ze zdjęcia i poklepią mnie po ramieniu, a sam artysta krzyknie: „Hey synku jestem w budynku na innym levelu, dołącz do mnie mój przyjacielu”. Jednak po wnikliwej analizie fotografii zauważam szkopuł, który razi mnie niesamowicie. Otóż miejsce, w którym niebo łączy się z lasem jest oddzielone chamską wręcz linią, która zazwyczaj powstaje po połączeniu dwóch różnych obrazów. Wynika z tego, że mamy tu marną obróbkę połączonych zdjęć, albo efekt HDR spłatał figla, którego nie postanowiono usunąć, a szkoda.

    


     Kolejne graficzne nieporozumienie to czcionka i jej kolor. I jeśli z tyłu D-Box’a czytelność nie jest najgorsza, to w środku czcionka obok przejrzystości nawet nie stała. Czytając tracklistę, czuję się jak humanista w pokoju pełnym całek.

     Na koniec pozytywny akcent. Otóż płyty zarówno z filmem jak i muzyką pokryte są miłym dla oka design'em. Kolorystyka, tekstura jak i same odciski dłoni zostały skomponowane w przemyślany i nieodpychający sposób, co warto doceniać. 
     Reasumując, płyta jest pełna sprzeczności. Z jednej strony dobra robota fotografa (w tej roli Filip Wendland), ciekawy nadruk na krążkach oraz jej rozmiar (!) dzięki, któremu płyta na półce jest widoczna niczym gwiazda polarna na nocnym niebie, z drugiej natomiast strony niedociągnięcia i rażące błędy w grafice powodują, że czuję niedosyt. Moim zdaniem oprawa graficzna płyty jednego z najbardziej kultowych wyjadaczy sceny powinna przyprawiać o zawrót głowy, a ja dalej rozmyślam o jednym… zaklinacz deszczu… Ta nazwa to istna kopalnia koncepcji. Szkoda, że została poddana tak słabej eksploracji.


PS Płyty są numerowane. Moja cyfra to 15. Zakładając, że pierwsza 10-tka rozeszła się wśród znajomych to całkiem fajna pozycja mi się trafiła... :)

Tyle.

niedziela, 4 grudnia 2011

The Pryzmats - Balon







 OCENA: 4+










      Połączenie żywych instrumentów z rapem uwielbiam niezmiernie. Nadają mu klimat porównywalny do tego panującego w górach, które kocham całym sercem. Wypadkową tych trzech elementów jest jedno z ciekawszych odkryć muzycznych tego roku: The Pryzmats. Nakład płyty uleciał tak szybko jak wypuszczony balon z rąk ryczącego bachora. Ja na szczęście swojemu nie pozwoliłem odlecieć.

     Patrząc przez pryzmat The Pryzmats, chłopaki z Żywca postawili na prostotę. Na okładce jawi się niebieski balon oraz nazwa zespołu utworzona ze sznurka, który ów balon więzi. Do tego dochodzi skromna tekstura porysowanej tektury. Niby nic, a jednak od frontu bije niesamowita lekkość, która z łatwością zawstydziłaby jesienne liście unoszone przez wiatr. Mam wrażenie, że gdybym pozostawił płytę na parapecie przy otwartym oknie zrobiłaby to, co Sean Connery w Alcatraz. Warto także zwrócić uwagę na połyskujące elementy umieszczone na płycie, które znacznie podnoszą jakość wykonania i niesamowicie cieszą oko.

     Bystry wzrok wyłapie, że to jeszcze nie koniec. Sznurek nie daje tak łatwo o sobie zapomnieć. Prowadzi mnie dalej, nakłaniając do obrócenia płyty. Ląduję na tyle. Tutaj poza solidną garścią patronatów i partnerów wspierających krążek znajduję sympatyczną informację o Żywieckiej Fundacji Rozwoju, która dofinansowała projekt. Uznanie leci z mojej strony za tego typu akcje krzewienia kultury.

    
      Sznurek pociąga za wzrok, dając znać by podążać dalej. Zachodzę z nim do lewego zewnętrznego skrzydła digipack’u. Tutaj znajduję świetnie wkomponowaną w sznurkowe klimaty tracklistę. Pomysł bardzo prosty, a zarazem idealnie wbijający się w nurt lekkości charakteryzujący płytę. Całość do złudzenia przypomina leniwie sunącą rzekę widzianą z lotu ptaka. Teraz jestem pewien, że klimat płyty z przypadkowością ma tyle wspólnego, co PZPN z uczciwością.




    Sznur meandruje dalej niczym żywieckie strumyki spływające z Beskidów do środka wydawnictwa, gdzie wreszcie znajduje swoje ujście. Po rozłożeniu skrzydeł znajdziemy mikro książeczkę, która swoimi gabarytami dostosowała się do ogólnie panującej zasady: Nie przeciążać! Jej rozmiar naprawdę zaskakuje, gdyż z takim formatem, jeśli chodzi o „płytowe lektury” jeszcze się nie spotkałem, a jeśli tak to w tej chwili sobie tego nie przypominam. Zawiera ona fotografie, które w ciekawy sposób nawiązują do tematyki poszczególnych utworów. 

  Jeśli chodzi o sprawy drażniące znalazłem dwie. Pierwsza dotyczy czcionki użytej w projekcie, a dokładnie literki „C”. Oprócz tego, że przypomina nawias, to narzuca się na inne litery niczym Panie lekkich obyczajów na Gierkówce, co przedstawia poniższy obrazek. Druga to ta, że balony znajdujące się na okładce, książeczce i płycie mają trzy inne odcienie niebieskiego. Jednak tą uwagę można podciągnąć pod moje zawodowe zboczenie. 

     Reasumując, design wydawnictwa opleciony został lekkością i prostotą, które wyczuwalne są w każdym zakamarku. Grafik Kamil Ryczek zadbał o to abyśmy musieli pilnować płyty przed niepożądanym wyfrunięciem. Do tego zaprojektowany sznurek – przewodnik w 100% spełnił się w swojej roli, oprowadzając nas krok po kroku po całym digipack’u. I mimo tego trefnego „C”, jestem pewien, że płyta nie uleci szybko jak balon z mojej głowy, a pozostanie w zakolach pamięci, niczym górskie wyprawy, w których uczestniczyłem.

PS Warto sprawdzić teledysk promujący płytę, nawet jeśli nie jarasz się rapem, to choćby dla samych obrazków. 

 Tyle.