czwartek, 8 grudnia 2011

DonGuralEsko - Zaklinacz deszczu (limitowane wydanie)








OCENA: 3+







     
      


     Patologiczny brak opadów doskwiera tegorocznej jesieni i choć zaklinacz deszczu zostałby chętnie przygarnięty przez niejednego rolnika, tym razem trafił w moje ręce. "Zaklinacz deszczu", bo tak ochrzczony został nowy krążek Gurala, nie mżawką, a solidną ulewą wbił się na półkę z kolekcją płyt. Gdyż pozostając wierny przyzwyczajeniom pokusiłem się nie o zwykłą, a limitowaną edycję. 

     Płyta została wydana w solidnym… No właśnie w solidnym czym? Box’em nazwać tego nie mogę, pudełkiem DVD też nie za bardzo. Na potrzeby recenzji postanowiłem stworzyć hybrydę z powyższych określeń… a więc jeszcze raz. Płyta została wydana w solidnym D-Box’ie. Słowo solidny pasuje tutaj idealnie, gdyż opakowanie bezproblemowo mogłoby służyć jako narzędzie do ogłuszania niedźwiedzi syberyjskich. Gural oferuje kawał bardzo dobrej jakości tektury i plastiku, za co duże uznanie, gdyż niejedno wydawnictwo wykorzystuje materiały, którymi pogardziłby nawet chińczyk przy produkcji "popierdółek" trafiających do sklepów, gdzie głównym bilonem jest 5 zł.  

     Na okładce widzimy rapera w pozycji „na kucaka”, który oddaje się kontemplacji, jak przystało na zaklinacza deszczu z prawdziwego zdarzenia. Podczas robienia fotografii został wykorzystany dość popularny efekt HDR (a przynajmniej tak mi się wydaje, gdyż specem od fotografii nie jestem), który znajdziemy we wszystkich zakamarkach wydawnictwa. Zastosowanie tego manewru to dobre posunięcie, gdyż pokrywa całość płachtą tajemniczości i magii. Mimo tego patrząc na okładkę odczuwam niedosyt. Dlaczego? Otóż nazwa płyty „Zaklinacz deszczu” daje grafikowi/fotografowi z wyobraźnią ogromne pole do popisu, którego nie powstydziłaby się rosyjska Ivolga. Mimo tego wybrano patent schludny, ale nieporywający. Przez chwilę poczułem się tak jakbym zobaczył złocistego indyka na tacy, a zaserwowano mi garść smacznych chipsów.

   Rekompensatę powyższego rozczarowania znajduję w środku. Po rozłożeniu skrzydeł oczom ukazuje się ogromne zdjęcie Gurala stojącego na polu kukurydzy. Pierwsze skojarzenie „słit focia w zbożu”. Jednak myśl ta szybko ginie, gdyż zdjęcie naprawdę robi wrażenie. Jego wielkość, siła przekazu dają potężnego kopa. Gdy na dłuższy czas zawieszam wzrok na rapowym weteranie i jego rękach, na plecach ciarki urządzają sobie demonstracje. Perspektywa oraz siła kolorów dają wrażenie, że dłonie DGE zaraz wyjdą ze zdjęcia i poklepią mnie po ramieniu, a sam artysta krzyknie: „Hey synku jestem w budynku na innym levelu, dołącz do mnie mój przyjacielu”. Jednak po wnikliwej analizie fotografii zauważam szkopuł, który razi mnie niesamowicie. Otóż miejsce, w którym niebo łączy się z lasem jest oddzielone chamską wręcz linią, która zazwyczaj powstaje po połączeniu dwóch różnych obrazów. Wynika z tego, że mamy tu marną obróbkę połączonych zdjęć, albo efekt HDR spłatał figla, którego nie postanowiono usunąć, a szkoda.

    


     Kolejne graficzne nieporozumienie to czcionka i jej kolor. I jeśli z tyłu D-Box’a czytelność nie jest najgorsza, to w środku czcionka obok przejrzystości nawet nie stała. Czytając tracklistę, czuję się jak humanista w pokoju pełnym całek.

     Na koniec pozytywny akcent. Otóż płyty zarówno z filmem jak i muzyką pokryte są miłym dla oka design'em. Kolorystyka, tekstura jak i same odciski dłoni zostały skomponowane w przemyślany i nieodpychający sposób, co warto doceniać. 
     Reasumując, płyta jest pełna sprzeczności. Z jednej strony dobra robota fotografa (w tej roli Filip Wendland), ciekawy nadruk na krążkach oraz jej rozmiar (!) dzięki, któremu płyta na półce jest widoczna niczym gwiazda polarna na nocnym niebie, z drugiej natomiast strony niedociągnięcia i rażące błędy w grafice powodują, że czuję niedosyt. Moim zdaniem oprawa graficzna płyty jednego z najbardziej kultowych wyjadaczy sceny powinna przyprawiać o zawrót głowy, a ja dalej rozmyślam o jednym… zaklinacz deszczu… Ta nazwa to istna kopalnia koncepcji. Szkoda, że została poddana tak słabej eksploracji.


PS Płyty są numerowane. Moja cyfra to 15. Zakładając, że pierwsza 10-tka rozeszła się wśród znajomych to całkiem fajna pozycja mi się trafiła... :)

Tyle.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz