wtorek, 20 grudnia 2011

Peerzet & Dj Noone - Oficjalne Otwarcie Głów (Mixtape)






     


 OCENA: 4+










     Gdyby Polacy w ’39 mieli tak ostrą i skuteczną amunicję jak Peerzet panczlajny, żadnemu z Hitlerowców nie udałoby się w jednym kawałku przekroczyć naszej granicy. Blitzkrieg natomiast nabrałoby zupełnie nowego znaczenia. W jednym zdaniu właśnie tak zdefiniowałbym oszlifowany, a jednak dalej pozostający pod ziemią diament ze Stalowej Woli. 

     Trzymając w ręku Oficjalne Otwarcie Głów zdaję sobie sprawę w jak zaskakująco szybkim tempie dobra muzyka potrafi zyskać na wartości. I tak, gdy w 2010 roku za ten skromny digipack zapłaciłem 15zł (w porywach 20zł?), dziś obserwuję aukcje, na których krążek można nabyć za 200 zł! Wykazując się geniuszem matematycznym po dość wnikliwych obliczeniach udało mi się otrzymać wynik mówiący, iż w ciągu roku płyta zyskała na wartości 10-cio krotnie. Szybka migawka w głowie… I nie przypominam sobie by jakakolwiek polska rap produkcja w tak krótkim czasie zyskałaby, aż tyle na wartości. Ba! Nie zapominajmy, iż jest to: PRODUKCJA UNDERGROUNDOWA! Jednak czy design okładki idzie w parze z tym co laser na płycie zostawił? Na to pytanie odpowiedź znajdziecie poniżej.

     Krążek został wydany w jednoskrzydełkowym digipacku. Na okładce znajduje się główny przysmak zombie i podstawowy alergen przysłowiowych blondynek, czyli mózg. Jest on przedstawiony za pomocą siatki graficznej wykorzystywanej przy tworzeniu grafiki 3D. Projekt w prosty, ale jakże trafny sposób wbija się w przekaz muzyki, która wyraźnie krzyczy: Człowieku! Uwolnij zakiśnięty w puszcze umysł, on też lubi poszerzać horyzonty! Prosta sprawa, jeśli głupota gwałci Twoją inteligencję, odłóż tą płytę, Lady Gaga z pejczem już czeka...

     Dziękuje, dziękuje, dziękuje, czyli solidną garść podziękowań znajdziemy po otwarciu digipacku, które ukierunkowane zostały w stronę rodziny, przyjaciół i słuchaczy. Warto pochwalić formę w jaką zamknięto te genialne słowo, dzięki czemu raper wyraźnie daje do zrozumienia, iż wdzięczność wyraża całym sobą.





     Bezpośrednio na krążku znajduje się prosta, ale chwytliwa grafika, która od razu wpada w oko. Osobiście uwielbiam tego typu motywy, więc uśmiech na twarzy pojawia się bez żadnych wymuszonych nacisków. Pod płytą znajdziemy designerski majstersztyk w postaci napisu hipocentrum.pl okraszony grafiką wektorową, która owy uśmiech nadal podtrzymuje. We got some bomb ideas, w to nie wątpię.

     Reasumując Oficjalnie Otwarcie Głów od graficznej strony to kawał solidnej i przemyślanej roboty. Dobór kolorystyki trafniejszy, niż strzały Pani Mauer-Różańskiej, gdyż rzadko zdarza mi się trzymać wydawnictwo, na którym barwy nie prowadzą ze sobą permanentnej wojny. Grafika prosta, nieprzekombinowana, która wypada perfekcyjne w roli nośnika wartości. Estetyka płyty niczym gejzery na Kamczatce biją ku górze. Próżno tu szukać nieprzemyślanych działań. Osobiście właśnie na taki design stawiam. Jedyną wadę jaką znajduję to, to że przeglądanie tej płyty kończy się zdecydowanie za szybko. Panowie z Hipocentrum.pl wasze wstrząsy potrafią rozbujać nie jedną głowę!

PS Dla początkujących: Nie mylić z Pezetem :)

Tyle.

czwartek, 8 grudnia 2011

DonGuralEsko - Zaklinacz deszczu (limitowane wydanie)








OCENA: 3+







     
      


     Patologiczny brak opadów doskwiera tegorocznej jesieni i choć zaklinacz deszczu zostałby chętnie przygarnięty przez niejednego rolnika, tym razem trafił w moje ręce. "Zaklinacz deszczu", bo tak ochrzczony został nowy krążek Gurala, nie mżawką, a solidną ulewą wbił się na półkę z kolekcją płyt. Gdyż pozostając wierny przyzwyczajeniom pokusiłem się nie o zwykłą, a limitowaną edycję. 

     Płyta została wydana w solidnym… No właśnie w solidnym czym? Box’em nazwać tego nie mogę, pudełkiem DVD też nie za bardzo. Na potrzeby recenzji postanowiłem stworzyć hybrydę z powyższych określeń… a więc jeszcze raz. Płyta została wydana w solidnym D-Box’ie. Słowo solidny pasuje tutaj idealnie, gdyż opakowanie bezproblemowo mogłoby służyć jako narzędzie do ogłuszania niedźwiedzi syberyjskich. Gural oferuje kawał bardzo dobrej jakości tektury i plastiku, za co duże uznanie, gdyż niejedno wydawnictwo wykorzystuje materiały, którymi pogardziłby nawet chińczyk przy produkcji "popierdółek" trafiających do sklepów, gdzie głównym bilonem jest 5 zł.  

     Na okładce widzimy rapera w pozycji „na kucaka”, który oddaje się kontemplacji, jak przystało na zaklinacza deszczu z prawdziwego zdarzenia. Podczas robienia fotografii został wykorzystany dość popularny efekt HDR (a przynajmniej tak mi się wydaje, gdyż specem od fotografii nie jestem), który znajdziemy we wszystkich zakamarkach wydawnictwa. Zastosowanie tego manewru to dobre posunięcie, gdyż pokrywa całość płachtą tajemniczości i magii. Mimo tego patrząc na okładkę odczuwam niedosyt. Dlaczego? Otóż nazwa płyty „Zaklinacz deszczu” daje grafikowi/fotografowi z wyobraźnią ogromne pole do popisu, którego nie powstydziłaby się rosyjska Ivolga. Mimo tego wybrano patent schludny, ale nieporywający. Przez chwilę poczułem się tak jakbym zobaczył złocistego indyka na tacy, a zaserwowano mi garść smacznych chipsów.

   Rekompensatę powyższego rozczarowania znajduję w środku. Po rozłożeniu skrzydeł oczom ukazuje się ogromne zdjęcie Gurala stojącego na polu kukurydzy. Pierwsze skojarzenie „słit focia w zbożu”. Jednak myśl ta szybko ginie, gdyż zdjęcie naprawdę robi wrażenie. Jego wielkość, siła przekazu dają potężnego kopa. Gdy na dłuższy czas zawieszam wzrok na rapowym weteranie i jego rękach, na plecach ciarki urządzają sobie demonstracje. Perspektywa oraz siła kolorów dają wrażenie, że dłonie DGE zaraz wyjdą ze zdjęcia i poklepią mnie po ramieniu, a sam artysta krzyknie: „Hey synku jestem w budynku na innym levelu, dołącz do mnie mój przyjacielu”. Jednak po wnikliwej analizie fotografii zauważam szkopuł, który razi mnie niesamowicie. Otóż miejsce, w którym niebo łączy się z lasem jest oddzielone chamską wręcz linią, która zazwyczaj powstaje po połączeniu dwóch różnych obrazów. Wynika z tego, że mamy tu marną obróbkę połączonych zdjęć, albo efekt HDR spłatał figla, którego nie postanowiono usunąć, a szkoda.

    


     Kolejne graficzne nieporozumienie to czcionka i jej kolor. I jeśli z tyłu D-Box’a czytelność nie jest najgorsza, to w środku czcionka obok przejrzystości nawet nie stała. Czytając tracklistę, czuję się jak humanista w pokoju pełnym całek.

     Na koniec pozytywny akcent. Otóż płyty zarówno z filmem jak i muzyką pokryte są miłym dla oka design'em. Kolorystyka, tekstura jak i same odciski dłoni zostały skomponowane w przemyślany i nieodpychający sposób, co warto doceniać. 
     Reasumując, płyta jest pełna sprzeczności. Z jednej strony dobra robota fotografa (w tej roli Filip Wendland), ciekawy nadruk na krążkach oraz jej rozmiar (!) dzięki, któremu płyta na półce jest widoczna niczym gwiazda polarna na nocnym niebie, z drugiej natomiast strony niedociągnięcia i rażące błędy w grafice powodują, że czuję niedosyt. Moim zdaniem oprawa graficzna płyty jednego z najbardziej kultowych wyjadaczy sceny powinna przyprawiać o zawrót głowy, a ja dalej rozmyślam o jednym… zaklinacz deszczu… Ta nazwa to istna kopalnia koncepcji. Szkoda, że została poddana tak słabej eksploracji.


PS Płyty są numerowane. Moja cyfra to 15. Zakładając, że pierwsza 10-tka rozeszła się wśród znajomych to całkiem fajna pozycja mi się trafiła... :)

Tyle.

niedziela, 4 grudnia 2011

The Pryzmats - Balon







 OCENA: 4+










      Połączenie żywych instrumentów z rapem uwielbiam niezmiernie. Nadają mu klimat porównywalny do tego panującego w górach, które kocham całym sercem. Wypadkową tych trzech elementów jest jedno z ciekawszych odkryć muzycznych tego roku: The Pryzmats. Nakład płyty uleciał tak szybko jak wypuszczony balon z rąk ryczącego bachora. Ja na szczęście swojemu nie pozwoliłem odlecieć.

     Patrząc przez pryzmat The Pryzmats, chłopaki z Żywca postawili na prostotę. Na okładce jawi się niebieski balon oraz nazwa zespołu utworzona ze sznurka, który ów balon więzi. Do tego dochodzi skromna tekstura porysowanej tektury. Niby nic, a jednak od frontu bije niesamowita lekkość, która z łatwością zawstydziłaby jesienne liście unoszone przez wiatr. Mam wrażenie, że gdybym pozostawił płytę na parapecie przy otwartym oknie zrobiłaby to, co Sean Connery w Alcatraz. Warto także zwrócić uwagę na połyskujące elementy umieszczone na płycie, które znacznie podnoszą jakość wykonania i niesamowicie cieszą oko.

     Bystry wzrok wyłapie, że to jeszcze nie koniec. Sznurek nie daje tak łatwo o sobie zapomnieć. Prowadzi mnie dalej, nakłaniając do obrócenia płyty. Ląduję na tyle. Tutaj poza solidną garścią patronatów i partnerów wspierających krążek znajduję sympatyczną informację o Żywieckiej Fundacji Rozwoju, która dofinansowała projekt. Uznanie leci z mojej strony za tego typu akcje krzewienia kultury.

    
      Sznurek pociąga za wzrok, dając znać by podążać dalej. Zachodzę z nim do lewego zewnętrznego skrzydła digipack’u. Tutaj znajduję świetnie wkomponowaną w sznurkowe klimaty tracklistę. Pomysł bardzo prosty, a zarazem idealnie wbijający się w nurt lekkości charakteryzujący płytę. Całość do złudzenia przypomina leniwie sunącą rzekę widzianą z lotu ptaka. Teraz jestem pewien, że klimat płyty z przypadkowością ma tyle wspólnego, co PZPN z uczciwością.




    Sznur meandruje dalej niczym żywieckie strumyki spływające z Beskidów do środka wydawnictwa, gdzie wreszcie znajduje swoje ujście. Po rozłożeniu skrzydeł znajdziemy mikro książeczkę, która swoimi gabarytami dostosowała się do ogólnie panującej zasady: Nie przeciążać! Jej rozmiar naprawdę zaskakuje, gdyż z takim formatem, jeśli chodzi o „płytowe lektury” jeszcze się nie spotkałem, a jeśli tak to w tej chwili sobie tego nie przypominam. Zawiera ona fotografie, które w ciekawy sposób nawiązują do tematyki poszczególnych utworów. 

  Jeśli chodzi o sprawy drażniące znalazłem dwie. Pierwsza dotyczy czcionki użytej w projekcie, a dokładnie literki „C”. Oprócz tego, że przypomina nawias, to narzuca się na inne litery niczym Panie lekkich obyczajów na Gierkówce, co przedstawia poniższy obrazek. Druga to ta, że balony znajdujące się na okładce, książeczce i płycie mają trzy inne odcienie niebieskiego. Jednak tą uwagę można podciągnąć pod moje zawodowe zboczenie. 

     Reasumując, design wydawnictwa opleciony został lekkością i prostotą, które wyczuwalne są w każdym zakamarku. Grafik Kamil Ryczek zadbał o to abyśmy musieli pilnować płyty przed niepożądanym wyfrunięciem. Do tego zaprojektowany sznurek – przewodnik w 100% spełnił się w swojej roli, oprowadzając nas krok po kroku po całym digipack’u. I mimo tego trefnego „C”, jestem pewien, że płyta nie uleci szybko jak balon z mojej głowy, a pozostanie w zakolach pamięci, niczym górskie wyprawy, w których uczestniczyłem.

PS Warto sprawdzić teledysk promujący płytę, nawet jeśli nie jarasz się rapem, to choćby dla samych obrazków. 

 Tyle.

wtorek, 29 listopada 2011

Te-Tris - LOT2011





 



 OCENA: 5










     Album koncepcyjny… okładka koncepcyjna… wypadałoby i w recenzję koncept wpleść…
     Nadszedł dzień, w którym podróż dookoła świata z ulotnych marzeń powoli przeistaczała się w niepodważalny fakt. Bilet zakupiony. Na lotnisku zjawiłem się o świcie, gdyż podniecenie i ekscytacja z charyzmą rodziny Mansona dokonały mordu na śnie. Hala odlotów przywitała mnie żółtym napisem LOT2011, wyznaczając kierunek dalszej drogi. Miejsce to wyglądało zwyczajnie, jego charakter nie podpowiadał, iż jest przedsionkiem lotu marzeń, który za chwile miał mnie czekać. 

Przyszedł czas odprawy. Pani z uśmiechem odkrywającym dolne szóstki złapała za paszport. Już pierwsza strona podpowiadała, iż nie był prawiczkiem, w tych sprawach. Pieczątki poderwane przez niego pochodziły z całego świata. Od Australii, przez Indie, po Rzym.  Zostawiały na nim ślady niczym szminka z ust kochanki na kołnierzyku służbowej koszuli. Byłem z niego dumny... był najwierniejszym skrybą moich wojaży.

     Usiadłem wygodnie w fotelu, tuż przy oknie. Samolot wystartował, lekkie turbulencje i czuję, że suniemy po niebie leniwie, tak jak ślimak zostawiając za sobą wyraźny ślad. Błękitne przestworza wprowadzają mnie w zakłopotanie. Jestem w samolocie? A może nurkuję w głębi nieskazitelnie czystego oceanu? Czuję się cudownie.

Zatopiony w atmosferze relaksu, niczym komar w bursztynie, złapałem za bilet. Dopiero wtedy spostrzegłem, że jest pusty… Leciałem tam gdzie chciałem, leciałem tak jak chciałem. W ustach poczułem słodki posmak… tak smakuje Wolność.

Wyjrzałem przez okno, Cirrusy były pod nami. Wtedy zrozumiałem, że wznieśliśmy się przerażająco wysoko. Chmury zniknęły, wytężyłem wzrok, wtedy osłupiałem z wrażenia. Ujrzałem kontury kontynentów, ogrom oceanów, piękno globu… Przez chwile zwątpiłem, w to co wpajał mi Biggie, gdyż Sky już nie było limitem… Zrozumiałem, że jeśli dam z siebie wszystko, będę ponad tym wszystkim, cały świat będzie w zasięgu ręki. Przerażenie zastąpiło oświecenie. 

I wtedy przypomniałem sobie halę odlotów, napis LOT2011, zrywający się do lotu samolot, strzałkę wskazującą kierunek drogi… To był początek niesamowitej, mentalnej podróży. Lot w głąb samego siebie.



Otworzyłem oczy, obrazy rozpłynęły się jak we mgle King’a. Zobaczyłem jak papierowy samolot kręci się w powietrzu, ostro pikując. Jak pięknie jest marzyć…









Reasumując okładka tak jak muzyka zabrały mnie w podróż wśród chmur pełnych rozmyślań. Design doczepił mi skrzydła pozwalające na podróż marzeń, samolotem, którego pilotem był Te-tris. Panie Adamie, oklaski za genialny lot! Brawa również dla mechanika: s78.

PS Jeśli nie zrozumiałeś recenzji, odpuść sobie tą płytę, będzie dla Ciebie jedynie stekiem słów, których sensu nie rozszyfrujesz.


Tyle.

piątek, 25 listopada 2011

Bek-ON - Nie wszystko jedno





OCENA: 1+:)






     Po wypiciu pół litra wódki, złapałem za piwo, potem za kolejne, na końcu nie pogardziłem likierem zagryzając go pysznym tortem, w drugiej ręce trzymając nadgryzioną kiełbasę posmarowaną dżemem… Dwie minuty później zawartość żołądka postanowiła sprawdzić jak rozkręca się impreza, okraszając swoim towarzystwem najbliższą ścianę. Mniej więcej w taki sposób została skomponowana okładka Bek-ON’a (no ewentualnie dżem można by zastąpić bitą śmietaną, ale kto co woli). „Pamiętaj o melanżu, melanż rzecz święta”, czyli myśl przewodnia okładki serwuje nam dzieło, przy której Chaos towarzyszący powstaniu świata to zwykła „popierdółka”. Moje słuchawki włożone do kieszeni nie potrafią wysupłać takiego Sajgonu, jak robi to ta okładka. „Nie wszystko jedno” tak zatytułowany jest krążek, podświadomie usuwam „Nie” i nazwa idealnie tutaj pasuje. Na załączonym obrazku znajdziemy to czego dusza zapragnie, od astronauty wylatującego zza gór, po zboczonego tyranozaura spoglądającego zalotnym wzrokiem na King-Konga z samochodem na głowie trzymającego w ręku piękną blondynkę, która kusi wzrokiem rybaka, wyławiającego kalosz z wody na tle Statuy Wolności wyrastającej z rzymskiego Koloseum. Nie wspominając już o Syrence i support’ującej ją piramidzie, Wieży Eiffla i blokowisku …  Czy trzeba dodawać coś więcej?  Jest to dość ekscentryczne połączenie, jednak ten ekscentryzm nie za bardzo mi podchodzi. Nie potrafię się doszukać żadnego głębszego zamysłu, czy też związku z materiałem znajdującym się na płycie. Całość to po prostu solidna garść obrazków nie mających ze sobą wspólnego mianownika, która została odnaleziona w Internecie, wycięta i wklejona gdzie popadnie. 

     Otwierając płytę, rzuca się w oczy napis: „Moja okładka… Moje prawo”, co w przebiegły sposób gasi krytykę na starcie. Jednak idąc za ciosem napiszę, „Moja recenzja… Moje prawo”.  W środku próżno szukać czegokolwiek interesującego, poza muzyką na płycie. Front miał przynajmniej to do siebie, że coś się działo. Tutaj niestety obejdziemy się smakiem niczym zombie, który dopadł stereotypową blondynkę =  nici ze smacznego mózgu. 

     Tył… O dziwo, jest schludnie wykonany. Ba! Nawet astronauta patrzący się na włóczkę został dość przyjemnie skomponowany z całością, co sprawia, iż pod kątem technicznym jest to najmocniejsza część płyty.

     
    Reasumując okładka to pstryczek skierowany w nos grafików, designerów, plastyków, a także i mój nos. I choć oprawa jest jednym wielkim nieporozumieniem, to siedzi we mnie przekonanie, że właśnie taka miała być. Bek-ON podszedł do tematu z luzem, dowcipem, odwagą, dobrze wiedząc jak strasznego graficznego potwora stworzył. Właśnie za to ten uśmiech przy ocenie, gdyż powaga nie ma tu racji bytu. Niestety jedynkę wystawić muszę, by inne okładki nie poczuły się… wydymane.

     PS Na płycie znajduje się utwór "Jak pachnie powietrze", który jest nieoficjalnym hymnem cyklicznych wypadów w góry, które organizujemy.

eylT.

wtorek, 22 listopada 2011

Dj Ike - Listen






OCENA: 4






    Gdy usłyszałem singiel promujący płytę, jazzowy klimat uderzył we mnie z taką siłą jakbym stał przy starcie Mirage tuż za jego silnikiem. Zrobiło się gorąco... Dreszcze na mojej skórze stworzyły własną cywilizację z infrastrukturą tak skuteczną, że pozwalała się im przemieszczać po całym ciele bez żadnych korków. Polscy drogowcy mogliby się od nich uczyć… Wtedy już wiedziałem, płytę kupię na pewno.
     Pierwszy rzut okiem na okładkę i zakłopotanie owinęło mnie niczym bandaże zmarłego faraona. Drugi rzut i to samo, dostrzegam rozcięte i rozsunięte koło, a w środku ludzkie ucho… I co, i tyle? Poczułem jak rozczarowanie zachodzi mnie od tyłu, tak jak pech nieszczęśnika pod więziennym prysznicem. Zdegustowany przechyliłem lekko płytę, światło zaatakowało front krążka pod innym kątem. I właśnie wtedy uświadomiłem sobie co musiał przeżyć Ali Baba stojący przed skalnymi wrotami, chwile po tym, jak z jego ust padło kluczowe „Sezamie otwórz się”. Odpowiednie oświetlenie i nachylenie płyty odsłoniło graficzną Atlantydę ukrytą przez grafika: Wiktora Konopackiego. Uśmiech zaczął powoli dochodzić do potylicy… Bez dwóch zdań: Kocham takie tricki (niestety zdjęcie nie potrafi przedstawić tej magii, przeznaczonej tylko dla posiadaczy płyty).  Całość ukazuje profil twarzy (duże prawdopodobieństwo, iż jest to sam Ike), którego ucho jest odizolowaną wyspą ciepła, ratunkiem przed zimnym oceanem. Narząd słuchu gra pierwsze i jedyne skrzypce, gromadząc wokół siebie ciepło muzyki, które w późniejszym etapie eksportuje do serca. Ta gloryfikacja jest uzasadniona, gdyż mało kto z nas nosem sample wyłapuje, a jeśli ci się to udaje… Proszę odstaw Białą Damę na bok.

    Po rozłożeniu skrzydełek wylatuje garść wlepek, w drugiej kolejności uderza w nas fala gorąca wygenerowanego przez ogrom koloru pomarańczowego, który jest dosłownie wszędzie. W środku swoją mekkę odnajdą Ci, którzy lubią czytać podziękowania autora ukierunkowane w stronę ludzi, którzy na to zasłużyli. Po za tym z graficznego punktu widzenia wieje estetyczną nudą, czyli jest ładnie, ale nic się nie dzieje. Jeśli dobrze się wczytamy w tekst, można wychwycić dość pozytywną informację, która uświadamia nas, iż płyta powstała w ramach stypendium miasta Torunia w dziedzinie kultury. Dla Torunia props za takie inicjatywy, gdyż częstość takich działań jest wprost proporcjonalna do ilości zwycięstw narodowej reprezentacji w "nogę" z Niemcami. 


     Z tyłu płyty widnieje estetycznie wykonana tracklista, umieszczona w poprzek względem okładki co jest zabiegiem rzadko spotykanym.
[Edit 23.11.11]: Dziś zostałem uświadomiony jak świetny zabieg związany z tracklistą został zastosowany. Otóż przypomina ona To.


     Reasumując okładka wraz ze swoim patentem sprawia, że gdy na nią patrzę zawsze jestem o jeden uśmiech do przodu. Design płyty jest na bardzo wysokim poziomie. Estetykę, ład i spokój spotkamy w każdym zakątku krążka. Jednak gdzieniegdzie choć ładnie, to nie zawsze ciekawie.
Tyle.

piątek, 18 listopada 2011

Cira & Nikon - Pali się




 OCENA: 4







     Potężna fala niecierpliwości zdążyła przepłynąć przez moje ciało w oczekiwaniu na ten krążek. Zbierała się ona we mnie od momentu mojego pierwszego kontaktu z twórczością Ciry, tj. po tym jak Zamar podrzucił mi do sprawdzenia „Zapracowanego obiboka”. Do dziś pamiętam ten dzień, gdyż materiał zrobił na mnie monumentalne wrażenie, niczym na mieszkańcach Żuław Wiślanych Mount Everest. Emocje zostały dodatkowo podsycone informacją, iż raper jest rysownikiem. Po zapoznaniu się z pracami wychodzącymi spod jego ręki stwierdziłem, że jego talent zamienia nie tylko słowa, ale również kreski w dynamit. 

     2008. To właśnie w pierwszej połowie tego roku do rąk moich trafiła płyta białostockiego duetu. Z gorączkową obsesją i obłąkaną charyzmą zacząłem szukać. Obracałem, otwierałem, zamykałem, przekładałem… JEST! Znalazłem… I uśmiech znikł z mej twarzy. Twórcą designu nie Cira, a ALCO jest.

     CD zostało umieszczone w jedno-skrzydełkowym digipacku. Na okładce widać dwóch białostoczan (w domyśle), którzy stoją na dachu jednego z budynków. Przed nimi rozpościera się panorama płonącego miasta. Przez pewien czas myślałem, że jest to zdjęcie Białegostoku, jednak kiedyś udało mi się trafić na opis mówiący, iż jest to fotografia jednej z (bodajże) Indyjskich metropolii (ciekawe ile w tym prawdy?). Same płomienie są przedstawione w bardzo prostej formie, co potęguje symbolikę przesłania. Warto zwrócić uwagę, iż jedna z postaci trzyma w ręku odpalony koktajl Mołotowa, co tłumaczy kto jest bohaterem ognistego zamieszania. Patrząc na tą okładkę, jej rewolucyjny charakter z ogromnym impetem uderza w twarz, niczym Zonda w Andach. Jednak klimat owej rewolucji nasiąknięty jest pewnym patosem, smutkiem, sentymentem do czegoś co tkwiło w bohaterach bardzo głęboko. Nie niesie ona ze sobą przekonania, że koniecznym działaniem jest ścięcie głów, tym którzy się nie przyłączyli. Ona raczej szepcze: „Zrobiliśmy to, co było konieczne”. Ta okładka to jedna z nielicznych w mojej kolekcji, która jest odpowiedzialna za nawałnice dreszczy na mej skórze. Gdy długo wpatruję się w ten obraz, czasami mam wrażenie jakbym stał na tym budynku, za tymi chłopakami, czuł zapach benzyny i gorący powiew ze strony płonącego miasta. I jestem spokojny, bo zakorzenione jest we mnie przekonanie, że podwalinami pożaru są słuszne sprawy.

     Zaglądając do środka widzimy niedbale powycinane zdjęcia osób, które w znaczący sposób wpłynęły na Cirę i Nikona, natomiast pomiędzy fotografiami znajdują się podziękowania. Warto zauważyć, iż napisane są one odręcznie, nie została tu użyta gotowa czcionka, za co wielki props. Zanika tu jednak hipnotyzujący charakter z okładki. Nawał krzywo powycinanych zdjęć oraz opasających ich słów wytwarza w moim mózgu efekt podobny do tego, pojawiającego się po spożyciu znacznej ilość wódki, gdy krzyczę: NIE OGARNIAM! Pierwsze odczucia podpowiadały: „Co to w ogóle ma być?”. Jednak uparłem się, pogłówkowałem, wiedziałem, że gdzieś musiał kryć się głębszy sens. Znalazłem!? 

     Wybucha rewolucja, wszystko wokół płonie, zniszczenie pożera to, co na drodze swej napotka. W mieszkaniach prym wiedzie Pan Demolka, ludzie pakują w nerwowym pośpiechu rzeczy, na których im najbardziej zależy, w powietrzu wyczuć można smród paniki. Skrawki papierów, dokumentów, zdjęć walają się wszędzie… Teraz już rozumiecie? Panuje jedno wielkie NIEOGARNIĘCIE. Ta „niby” słaba okładka to gejzer, z którego tryska koncept.

     Pod płytą znajdziemy kolejny świetny pomysł. Otóż grafika przedstawia przewrócony kanister, z którego wypływa benzyna oraz charakterne słowa, wyjaśniające kto oprócz Nikona i Ciry jest odpowiedzialny za mentalny pożar, czyli kto w powstawaniu płyty palce maczał. 

     Jedyne co odpycha to grafika na krążku, niezgrabnie wkomponowana, wrzucona na szybko, jej kolor odbiega od całości, jak i tył płyty, który nie wnosi nic nowego i wygląda niezbyt zachęcająco. Psuje to całościowy efekt, który mozolnie wypracowuje pozostała część grafiki z okładką na czele. 

     Ciekawostka: Na tyle opakowania widnieją logotypy sponsorów/patronów. Drugie, trzecie oraz piąte logo od lewej są idealnymi przykładami pt. „Jak stworzyć niezrozumiały znak firmowy", czyli idealna postać katastroficznego logotypu. Przy próbie rozszyfrowania nawet Enigma nic tu nie wskóra.

     Reasumując, Cira & Nikon wraz z ALCO DUDES serwują nam płytę klimatyczną i zagadkową, niczym tracki Gres’a słuchane o północy, przy dźwięku starego zegara dającego znak, że to księżyca czas. Mam ciary na plecach, gdy z mentalnym zaangażowaniem zawieszam się na okładce, która znakomicie nawiązuje do tego, co na krążku usłyszymy. Oto właśnie chodzi! I mimo pewnych niedociągnięć, do płyty mam ogromny sentyment za to, że potrafi zalać moją głowę rozkminkami, niczym tsunami zalewa nadbrzeżne miasta.

PS Koniecznie posłuchajcie "Cichy dzieciak" . Zwrotka Hukosa… Klękajcie narody.

PPS Klimat, o którym pisałem został świetnie ukazany w teledysku: "Pali się".

Tyle.

wtorek, 15 listopada 2011

Pezet & Małolat – Dziś w moim mieście (klik)





OCENA: 3








     Recenzowana płyta zdążyła okryć się już cienką warstwą kurzu, gdyż minął ponad rok od jej zakupu. Szybkie przetarcie rękawem by światło znów mogło z pełnym impetem uderzyć w pudełko… Światło uderzyło, chwila niepewności, wyostrzenie wzroku, receptory gotowe do walki… No i co? No i nic… Zachwytu przy pierwszy otwarciu nie było, tak i teraz nie raczył się pojawić.

     Pezet i Małolat chyba najbardziej znane rodzeństwo w polskim rapie zaserwowało nam płytę w tradycyjnym, plastikowym pudełku, które oprócz krążka zawiera niemrawą książeczkę, jak i garstkę rabatów na ciuchy KOKI. 

   Okładka na pierwszym planie przedstawia dwóch braci, stojących w zwykłej pozie, w zwykłym zaciemnionym pomieszczeniu, w tle zaś zwykłe kobiety, bez zwykłych biustonoszy. Roznegliżowane do pasa Panie jak domyślam się ogarniają cały quasi biznes Pezeta i już. Okładka jest bezpłciowa, nie targa uczuciami, mózgiem, duszą, wyzwala tylko jedno słowo… ZWYKŁOŚĆ. Gdybym nie znał Pezeta, nie słuchał jego muzyki, to z wizualnego punktu widzenia zainteresowałby mnie na tyle, na ile interesują mnie nagłówki Faktu. Po prostu przeszedłbym obok niego obojętnie. Po drugie patent z CYCKAMI o wiele lepiej został wykorzystany choćby na płytach WWO, gdzie użyto prostego, a jakże genialnego rozwiązania.

     Książeczka trochę ratuje sytuację, choć słowo „trochę” zostało użyte nad wyraz. Składa się ona z 8 stron. W środku znajdziemy kilka tekstów piosenek, do tego kilka tekstów piosenek a na deser kilka tekstów piosenek. Niesamowite prawda? Warto dodać, że po otwarciu owej książeczki, znów ukazuje nam się ta sama zwykła okładka. A nie... Pomyłka! Cycki się przemieściły i stały bardziej widoczne. Kurde! Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że odbiorca został rozpieszczony... Ehhh, jedyne co naprawdę można uznać za godne dłuższego zatrzymania wzroku to ostatnia strona. Znajdziemy tam urywki zdjęć przedstawione w formie pasków. Tak, tak nie mylicie się w ten sam sposób co w teledysku "Nagapiłem się". Ciekawy patent (już bez ironii), jednak użyty nie pierwszy jak i zapewne nie ostatni raz. Tutaj powinien paść fallow up choćby do okładki Zeusa „Co nie ma sobie równych”, gdzie ta technika była również wykorzystana, lecz zaimplementowano do tego bardzo fajne rozwiązanie. A tutaj? ...

     Dalsze opisywanie płyty będzie oparte głównie na słowie "zwykłe", więc na tym poprzestanę.
 
     Reasumując design płyty jest… Zwykły. Nie zaskakuje, nie znajdziesz tu ciekawych rozwiązań od strony merytorycznej jak i technicznej. Nie porywają nawet tła nawiązujące do tekstów, które się na nich znajdują. Sami zgadnijcie jakie są… Oglądając płytę uśmiechu na mej twarzy nie zarejestrowałem, całkowity brak dopaminy.

     Stając na chwilę po drugiej stronie barykady z czystym sercem mogę napisać, iż design ociera się o słowo: estetyczny. Nie ma tu jakiegoś dużego nieogarnięcia. Widać, iż twórca poświęcił kilka sowitych godzin pracy, oraz odrobinę potu. Warty docenienia jest także miły dla oka napis Pezet & Małolat z przebiegłym wkomponowaniem „&” w ksywkę starszego z braci. Jednak dla mnie to zdecydowanie za mało. Ja lubię porozkminiać zarówno wnętrze płyty jak i jej opakowanie. Tutaj bracia Kaplińscy dają możliwość tylko tego pierwszego, co mnie dziwi, gdyż raper z jednym z największych fanbase’ów w Polsce (jak nie największym) powinien rozpieszczać fanów także pod tym względem.

PS Dla sprostowania lubię, gdy w załącznikach znajdziemy teksty piosenek jednak w formie dodatku, a nie w formie gdy owe napisy to najciekawszy lub jeden z najciekawszych elementów wystroju płyty.

PPS Żeby nie było cycki też lubię.

Tyle.

środa, 9 listopada 2011

Projekt Ganges - Kontrasty (Klik)




OCENA: 5






     9 października, godzina 15:00, polskie ulice zostają zalane przez Święty Ganges... Czyżby stosunki polsko - indyjskie urosły do tego poziomu, że nacja ze wschodu użyczyła nam odrobinę ich świętej rzeki? Nic bardziej mylnego. Ganges nie ze wschodu, a z podziemia przelał się do Naszego kraju.

     Projekt Ganges, źródło mentalnej powodzi, czyli underground’owy projekt Pawła Wu i Wergawera. Dwóch kotów znanych z wcześniejszych solowych dokonań łączy siły wydając płytę w wersji fizycznej, własnym sumptem (w głębi duszy mej, radosne "Oh Weee", jak ja kocham takie perełki z rodowodem białego kruka kupować. Czysta przyjemność! Tym bardziej, że na cały świat wychodzi ich kilkaset). Po singlu "Tylko Kochać" z gościnnym udziałem Joanny Solarskiej byłem już pewien, że ta płyta będzie leżeć u mnie na półce. I choć od opublikowania owego singla do wydania płyty dużo wody w Gangesie do Oceanu przelać się musiało, krążek w końcu ujrzał światło dzienne, a ja jak pomyślałem, tak zrobiłem. Raperzy na graficzny featuring zaprosili Lisa Kulę (alekmorawski.com), człowieka znanego m.in. z grafik pokrywających płyty Małpy, czy też Solara i Białasa. Czym zaowocowała ta współpraca? Już piszę.

     Krążek została wydana w eleganckim, dwu skrzydełkowym digipacku na froncie z rysunkiem, który trafił we mnie swą charakterystyczną kreską niczym Kryptonit w Supermena…

     Gdyby w środku gęstej od strachu nocy obudził mnie włączony telewizor, w którym ujrzałbym lekko oddaloną w czarno-białym krajobrazie studnię. Z owej zarośniętej i namaszczonej ohydną historią studni, zaczęłaby wypełzać dziewczynka z włosami, które aż proszą się o pilny kontakt z suszarką. I ta dziewczynka postanowiłaby pójść na wycieczkę do mojej sypialni przyjmując chód dzikiego pawiana w piżamie, którą mole uznały za ziemię obiecaną. To jednak moja uwaga nie skupiłaby się na tym, z jak mocno wysuszoną i zdeformowaną buźką dnia następnego znajdzie mnie policja, tylko na tym co ta nie do końca słodka dziewczynka niesie w dłoni. A jest to nic innego jak okładka płyty "Projekt Ganges". Po co ten follow-up? Po to by uświadomić siłę stylu oryginalnej kreski utalentowanego Lisa, siłę tak dużą, że przykuwa moją uwagę o wiele mocniej, niż dziewczynka, która przeraża cały świat.

     Wracając do rysunku, przedstawia on zanurzonego w mistycznym Gangesie tygrysa wraz z krokodylem. Odczytuję to jako zacną metaforę, w której personifikacji zostali poddani raperzy. Przedstawieni jako najgroźniejsi drapieżnicy, a zarazem strażnicy rzeki, którzy wraz z napływem świętej wody czyszczą scenę z brudu, tak jak zmyte zostają grzechy z ludzi, którzy w Gangesie zanurzyć się zechcą. Ja to kupuję. Gdy rozłożymy zewnętrzne skrzydełka, przed oczami ukazuje się jeden spójny rysunek, który idealnie komponuje się z tekstami jakie znaleźć można na płycie. Ilustracje jak i teksty są wyraźnie nacechowane fascynacją kulturami i religiami z różnych stron świata. Na rysunku widać także zanurzone krowy. Jednak czy odnoszą się do kultu Czci tych zwierząt w kraju, w którym Ganges koryto drąży, czy też nawiązują do „bydła”, którego pozbyć się trzeba? Wam zostawiam do rozwikłania tą zagadkę.

     Jeśli chodzi o design płyty można znaleźć także tą niechlubną stronę Gangesu, pełnego ludzkich i zwierzęcych zwłok i wszechobecnego syfu. Takie trupy znajdują się w środku płyty. Są nimi zanurzone w wodzie P (Projekt) na lewym skrzydle i G (Ganges) na prawym, a także sama grafika na krążku, czyli diament na czarnym tle. Dlaczego trupy? Otóż całkowicie wybiły mnie z genialnego klimatu, w jaki wprowadziły moją osobę rysunki z zewnętrznej strony płyty. Są skromne, wydają się niedopracowane, bez charyzmy... Są po prostu nijakie. Poczułem się tak, jakbym płynął wraz z prądem potężnego Gangesu, poznając jego historię, piękno, ogrom, różnorodność. Odwracam płytę na drugą stronę i nagle zostaję wrzucony do lokalnego strumyczka, zimnego, nudnego, do którego wpadłem przez nieuwagę przechodząc na drugi brzeg. W jednej chwili jednak powyższa krytyka legnie w gruzach, niczym japońskie miasta odwiedzane przez Godzillę. W momencie, gdy przypominam sobie o tytule płyty: KONTRASTY.   

     Reasumując Projekt Ganges pokazuje, iż design na podziemnych projektach często nie ustępuje temu z mainstreamowych produkcji. Niech święty Ganges i was porwie, a gdy będziesz płynąć z nim, pamiętaj by "sumować małe szczęścia".

     PS Warto spropsować rysunek znajdujący się pod krążkiem, który balonami nawiązuje do w/w singla, tudzież w/w singiel balonami nawiązuje do rysunku pod krążkiem (nie wiem co powstało wcześniej).

Tyle. 

niedziela, 6 listopada 2011

Łona & Webber - Cztery i pół (klik)





 OCENA: 5





Wyczekiwałem na tą płytę niczym śniegu za oknem trzymając sanki w dłoni za młodu. 

      Nie da się ukryć jeśli chodzi o częstotliwość wypuszczanych krążków Łona fanów rozpieszczać nie przywykł. Z jednej strony to dobrze, gdyż jesteś pewien, że każda płyta w wykonaniu tych dwóch Panów „w cudzysłowiu to killer”. Dopieszczona w każdym detalu pożywka dla uszu, duszy, trening dla mózgu… Z drugiej trochę drażniące, ponieważ owa polityka uderza otwartą dłonią w twarz niecierpliwości prowokując ją okrutnie, a nie ukrywam za dzieciaka ja naprawdę Kochałem pojeździć na tych sankach! Serwowane Single wzmagały tylko apetyt i utwierdzały w przekonaniu, że się nie mylę.

     Śnieg wreszcie spadł. Poszukiwania w Empiku trwały krótko. Kupiłem, zaniosłem, otworzyłem, gdybyście widzieli ten uśmiech….

Twórcą oprawy graficznej jest Konrad Wullert (www.artvaders.com)
Jak mu poszło? Już piszę…

    Całość od opakowania po krążek pokryta jest intensywnym, jednolitym, nieskazitelnym niebieskim kolorem, który już z kilku metrów przykuwa wzrok niczym Alba w Sin City! Kolor, któremu przypisać można nieograniczoną przestrzeń oceanu, rozległe przestworza niebios idealnie oddaje charakter płyty, która zawiera muzykę NIE DLA IDIOTÓW, więc jeśli jesteś ograniczony niczym woda w butelce z Lichenia, to przykro mi… Bryza zrozumienia Ci nie grozi. Ta płyta krzyczy UWOLNIJ UMYSŁ!!! 
    Grafika na froncie tego zacnego, dwu skrzydełkowego digipacku, w miłej i czytelnej metaforze przedstawia drogę jaką przeszli muzycy. Drogę, na którą złożyło się cztery i pół solidnej cegiełki. Chłopaki ze Szczecina mogą patrzeć na przebyty dystans z uzasadnioną dumą, gdyż podczas budowy tych schodów unikali trefnych materiałów oraz odrzucili stereotypowy skrót myślowy polskiego fachowca –  fuszerka, wypłata, wódka.
     Z technicznego punktu widzenia duży szacunek, że poszczególne elementy są wypukłe, a szczególnie miniaturki Łony i Webbera. Majstersztyk!
     Rozkładając skrzydełka płyty, tak jak przy rozkładanych nogach przez kobietę trzymasz kciuki by czekała na Ciebie miła niespodzianka, (gdyż w dzisiejszych czasach wszystko się zdarza). I znów się nie zawodzisz. Znajdujesz wyczekiwany, podwójny skarb. Lewe skrzydło prezent od Łony, prawe od Webbera. Za ciekawymi grafikami ukazującymi w charakterystyczny, (w ostatnim czasie dość popularny) sposób wykonawców znajdują się zdjęcia ze świata Polaroidu. Znajdziesz na nich twórców cztery i pół krotnego majstersztyku. Zdjęcia, których wiesz, że nie oddasz, gdyż powodują narodziny przekonania, które podpowiada Ci:  Łebsztyk i Łonson! Ach te Kochane hulaki, wysłali kilka swoich zdjęć, a więc to tak dziś wyglądają. Miło, że o mnie pamiętali, starzy, dobrzy znajomi. Zdjęcia te łamią pewną granicę: artysta – słuchacz, przenosząc relację tą na poziom: rówieśnik – rówieśnik. Miłe to.
     Warto zwrócić uwagę także na opis, czego artyści używali podczas pracy nad płytą… Mistrzowie humoru i sarkazmu.

     Jedyną drobną usterkę jaką  zdołałem zauważyć jest to, iż powierzchnia płyty jest podatna na zarysowania niczym grzyby na deszcz… Pojawiają się od razu, nawet przy wyciąganiu zdjęć z bocznych „szufladek”. Sytuacja ta może zmartwić perfekcjonistów, oraz osoby chcących napisać za 10 lat na allegro przy odsprzedaży:  Stan w 100% nienaruszony.

 —Zaduma—

Nie zdziwiłbym się gdyby był to celowy zabieg…

     Reasumując Łona, Webber jeździć z wami na sankach to czysta frajda!
Dziękuję

Tyle.